niedziela, 25 października 2015

Paryż

Paryż. Trzysta kilometrów na wschód od Laval, takie całkiem spore miasto, chyba każdy słyszał. A na poważnie, to pojechałem zagłosować do ambasady w wyborach parlamentarnych. Przy okazji wykorzystałem okazję i brak presji zwiedzania (byłem w Paryżu już dwa razy wcześniej), żeby sobie miło spędzić dzień. Plan był trzypunktowy: zagłosować, zjeść kasztany na placu Pigalle i pojechać do takiej futurystycznej dzielnicy pod Paryżem. Wykonałem go w 33,3%. Zagłosowałem.



Przyjechałem TGV na dworzec Paris Montparnasse i spacerkiem udałem się do ambasady. Pierwsze wrażenie? Bardzo rozczarowujące. Paryż był brudny, śmierdzący i pełen bezdomnych. Spore rozczarowanie. Ale im dalej, tym było lepiej. Do momentu, kiedy dotarłem do ambasady.
Kolejka ciągnęła się do końca ulicy. Na oko godzina stania. I trzeba było stać. Ale nie, ja stwierdziłem, że wrócę po obiedzie.

Brzydki Paryż
Pierwszy przebłysk ładnego Paryża
Trawa ma odpoczynek zimowy, nie deptać.
Bazylika św. Klotyldy
Myślałem, że to długa kolejka. Później miałem odkryć, że to krótka kolejka.
Palais des Invalides
Fotografuję sobie drzewa, a tu z tylu jakiś masz wystaje. Paskudztwo.


W międzyczasie odkryłem, że w Paryżu nie jest łatwo znaleźć publiczną toaletę, więc plątałem się między Pałacem Inwalidów a Champs Élysées w poszukiwaniu tego przybytku. W końcu dotarłem prawie do placu Concorde, ale już jako szczęśliwy znalazca potrzebnego lokalu. A jak Champs Élysées, to piosenka.


To drzewo gromadziło ludzi. Może w końcu udało się komuś wszczepić router w drzewo?
Sekwana

W międzyczasie zjadłem pizzę nad brzegiem Sekwany na stolikach rodem z wiejskiego festynu. Podali mi drewniane sztućce. Widelec złamał się po trzecim wbiciu w pizzę, a nóż nie kroił. Serio spróbujcie ukroić coś deską do krojenia. Podobny efekt.
Zdążyłem już zrezygnować z wycieczki pod Paryż i na plac Pigalle. Wróciłem pod ambasadę. Naprzeciwko polskiej kolejki do głosowania ustawiła się kambodżańska manifestacja przeciwko ichniemu premierowi. Oddzielał nas kordon policji. Przynajmniej było ciekawie. A kolejka... dość powiedzieć, że czekałem ponad dwie godziny.

Kambodżanie i policja.

Po spełnieniu patriotycznego wewnętrznego przymusu poszedłem zaspokajać kolejne, już bardziej hedonistyczne. Przespacerowałem się brzegiem Sekwany, wzdłuż straganów bukinistów, aż do Ile de la Cité (to ta wyspa z katedrą Notre-Dame). Po drodze kupiłem od pana o dosyć ciemnej karnacji kasztany. Chyba jadalne. W każdym razie lepsze niż te, które upiekliśmy z mamą. Były gorące i parzyły w palce. I były owinięte w gazetkę reklamową...

Stragany bukinistów.

Kasztany w gazetce reklamowej. Ciekawe co na to ichni Sanepid.

Tak kiedyś wyglądał Pont des Artes. Obecnie barierki z kłódkami są tylko na brzegu, bo most groził zawaleniem.

Na barierkach montują szyby zamiast siatki, do której kiedyś najgorsze przekleństwo (a zarazem błogosławieństwo) Paryża - turyści - przypinali kłódki z imionami swoimi i wybranków serca..

Sekwana ciąg dalszy.

Za moimi plecami Notre-Dame.

Skwer Jana XXIII za Notre-Dame.

Od tej strony jest mniej cliché.

Pomnik Jana Pawła II.
Moja droga na dworzec prowadziła przez dzielnicę łacińską, nazwaną tak od żaków paryskich uczelni. Cudowne miejsce! Wąskie uliczki, obskurne knajpki - cudo! 

Ulica kota, który łowi.
A to już Montparnasse, po zmierzchu ładniejszy niż za dnia.
Kawiarnia Odessa. Spodobała mi się nazwa.
W sumie im późniejsza pora, tym bardziej Paryż zdobywał moje serce. Następnym razem wieczorem przyjeżdżam, a rano uciekam. A teraz mój pociąg dojeżdża do Laval, więc kończę notkę. I przepraszam za brak zeszłotygodniowej. Praca i zmęczenie mnie trochę przygniotły. Postaram się już tak nie zawalać.

                                                                
Wszystkie fotografie własne

poniedziałek, 12 października 2015

Podróż na północ

W czwartek rano wsiadłem w Saint-Raphaël do pociągu nie byle jakiego, tylko do linii TGV jadącej do Paryża. Kwadrans opóźnienia, ale zważywszy na powodzie, które nawiedziły południe, to i tak wyrazy uznania dla służb.
No i tu pierwsza refleksja. Pracownicy SNCF (francuski odpowiednik PKP) mają okropne mundury. Uważam, że mundur to mundur, a nie koszulka polo i polar. Zawiadowca w takim ubraniu prezentuje się mało godnie. No ale cóż. W sumie widziałem też bardziej mundurowe wersje. Może obowiązuje jakaś hierarchia? W sumie nie wiem i nie jest mi ta wiedza do szczęścia potrzebna.

Tu ciekawostka: godzina 12.30. Wszyscy, jak jeden mąż, wyciągają kanapki i jedzą. Wszyscy. A potem ktoś z tyłu (a właściwie z przodu) śpiewał Sto lat.

Jako że przed zesłaniem na północ postanowiłem wpaść do Lyonu spotkać się z koleżanką, we czwartek Paryż nie był moim celem. Na przesiadkę w Awinionie, mimo prawie 300 kilometrów na liczniku pociągu, nie zdążyłem.
Z pociągu w Awinionie nie wydostałbym był się, gdyby nie pomoc pewnej skośnookiej współpasażerki. Ciągnąłem za sobą walizę, do której zmieściłyby się zwłoki i to zapewne więcej niż jednej osoby na raz, a moją drogę blokował... kontrabas. Tak, serio. Ktoś położył kontrabas w wąziutkim korytarzyku wagonu. Ale wspomniana współpasażerka trochę go podniosła, więc jakoś się wydostałem.

To sobie nuciłem wjeżdżając do Awinionu

W tej mało komfortowej sytuacji doświadczyłem pozytywnych stron mieszkania we Francji - po prostu jest się tu traktowanym po ludzku. Jeszcze w pociągu komunikat z megafonów odesłał nas, spóźnionych przesiadkowiczów do accueil [akkej]. To taki byt pośredni między recepcją a punktem obsługi. To znaczy w zależności od sytuacji przyjmuje odpowiednia rolę, bo w hotelu to raczej recepcja, a w supermarkecie POK. Przed rzeczonym punktem stała kolejka, jednak nie czekałem nawet minuty, bo podeszła do mnie kobieta w już ładniejszym mundurze niż ci z dworca w Saint-Raphaël. Powiedziałem jak wygląda sytuacja, ona od razu przeszła na angielski mimo mojej zasługującej na naganę francuszczyzny (a może właśnie z jej powodu - o tym kiedyś napiszę, może nawet wkrótce). Bez zbędnego gadania, wypytywania mnie jak przestępcy, dyskutowania etc., po obejrzeniu mojego biletu Awinion-Lyon wręczyła mi bilet na najbliższy pociąg (40 minut później) na... pierwszą klasę! Serio. Humor od razu mi się poprawił.

Jakoś jednak musiałem zagospodarować ten wolny czas. Dworzec w Lyonie mnie bardzo pozytywnie zaskoczył. Oprócz sklepów, co raczej normalne w takich miejscach, był też punkt pucybuta (kusiło, kusiło!), punkt z Wi-Fi, w którym można sobie było podładować telefon kręcąc pedałami umieszczonymi w podstawie, a nawet pianino. Ktoś na nim grał, a że ja raczej stoję na drugim końcu łańcucha pokarmowego muzyki, poszedłem w stronę foteli. Poniżej zdjęcia, które już wrzucałem, ale w notce musi być dla nich miejsce.
Fotel. Wygodny.

Fotel i korytarzyk.

Dworzec. I podłoga, i ściana po lewej są z drewna. Bardzo gustowna współczesna architektura, a przy okazji wygodne rozwiązania - na przykład szeroki podjazd na piętro zamiast schodów.
Do Lyonu jechałem już pierwszą klasą. Było wygodnie, cicho i spokojnie. Po prostu cud.

W Lyonie spędziłem miłe popołudnie i wieczór. Koleżanka zabrała mnie na spotkanie ze swoimi znajomymi z Erasmusa, skończyło się na imprezie w kuchni akademika z winem i pizzą z przyczepy w rolach głównych. Dawno się tak dobrze nie bawiłem.
Udało mi się w Lyonie zrobić kilka zdjęć, ale muszę przyznać, że wycieczka była ekspresowa. Muszę tam jeszcze wrócić na poważne zwiedzanie.

Jakaś uczelnia.

A tu most na Rodanie.

Główny plac miasta, a na nim budki z kwiatami. A w tle Bazylika Notre-Dame de Fourvière z XIX wieku.

W Lyonie są dwie rzeki - to brzeg Saony.

A to chyba drugi brzeg Saony, ale ręki za to nie dam.

Rano nie czułem się najlepiej. Przyczyn można się domyślić, a na dokładkę spałem krótko. Na śniadanie zjadłem kawę. Nic innego nie przeszłoby mi przez gardło. Niejakie pocieszenie stanowiła dla mnie perspektywa kolejnej przejażdżki pierwszą klasą (dopłata 5 euro). Na dworcu zauważyłem... kolejnego gościa z kontrabasem. Serio. Dwa kontrabasy w dwa dni. To pewnie był zły znak, którego zmrużonymi od słońca oczami i nieco zmrużonym umysłem nie odczytałem.
Ja nie chcę narzekać, ale małe płaczące dziecko w pierwszej klasie to nie jest to, czego człowiek oczekuje od życia. Nie i już. Zwłaszcza, gdy planuje spać. Naszła mnie chęć na mordowanie i właściwie do samego końca podróży nie opuściła. Po drodze zrobiłem kilka zdjęć.


Mój tata skomentował to słowami: Takie Mazowsze. I po co było tak daleko jechać?
Francuskiego Mazowsza ciąg dalszy
Zgadnijcie co to. Nie zgadliście. Paryż. Tak, serio, piękne miasto, prawda? To był ostatni moment, kiedy je widziałem nad ziemią.
Dojechałem do Paryża. Z coraz bardziej bolącą głową wytoczyłem się z pociągu i ruszyłem na poszukiwanie metra, bo Paryż nie ma jednego dworca, a pięć i z każdego pociągi jeżdżą w inną stronę. Cóż.


La gare de Lyon
Mam nadzieję, że za to zdjęcie mnie nie zamkną. Dworca i lotniska patrolowane są przez żołnierzy z długą bronią. Wcale nie zwiększa to mojego poczucia bezpieczeństwa.
Metro. Bez maszynisty! To widok przez przednią szybę,

Tunel metra. Starego i urokliwego.

A tu oranżeria za szybą stacji metra.

Wielka walizka, torba na ramię, druga torba z aparatem i parasol. To wszystko tachałem po schodach w górę i w dół, z metra do metra i z pociągu do pociągu. No i ciągnąłem kilometrami korytarzy. Najbardziej podobały mi się te fragmenty, gdy schodziłem dziesięć schodów tylko po to, żeby pięć metrów dalej znowu wtarabaniać się na dwadzieścia. Kilkusetmetrowy chodnik ruchomy powitałem z ulgą. Miałem sporo czasu, więc sobie stałem i oglądałem naścienną instalację na temat ewolucji czy jakichś innych prehistorycznych malowideł.

Prawie jak schody do nieba, tylko że w poziomie.
Ogólnie mój pobyt w Paryżu ograniczył się do czołgania się po trzewiach miasta ze skręconymi własnymi trzewiami. Z ulgą dotarłem na la gare de Paris-Montparnasse. Po zjedzeniu kanapki z łososiem i tarteletki z banami i czekoladą trochę mi się humor poprawił. A potem się zepsuł ponownie, bo musiałem przejść przez całą długość pociągu. Wszystkie tory na tym dworcu są oporowe, wchodzi się od czoła pociągu na peron. Mój wagon był ostatni. Dwudziesty. Daje to w sumie prawie 400 metrów pociągu! Serio. Sprawdźcie sobie w Wikipedii.

Przód, a właściwie tył pociągu. A w sumie to oba, w zależności od kierunku.


Tu nastąpił koniec sielanki. Druga klasa. Duszno. Pełno ludzi. Miejsce od korytarza. Nawet głowy nie było gdzie oprzeć, bo leciała w bok, a ja musiałem się przespać. Musiałem. Siedziałem akurat na fotelu zwróconym przodem do innego fotelu. A pomiędzy nimi stolik. Wykorzystałem to, że kobieta naprzeciwko odgradza się ode mnie laptopem i położyłem twarz na stoliku. Godzina snu wyrwana z podróży. Zwycięstwo.

Pamiętajcie: zapominanie bagażu kończy się zmartwieniami.
W końcu dotarłem do Laval. Wysiadłem z pociągu. Zimno. Słońce jakieś blade. Jestem na północy.


                                                                
Wszystkie fotografie własne

niedziela, 4 października 2015

Marché hebdomadaire

Dzisiejszy wpis będzie mały, jak targ w Montauroux. Wczoraj cały dzień padało, więc dzisiaj skorzystałem z pięknego słońca i poszedłem z siostrą na spacer do miasteczka. Przeczytałem w Internecie, że rano ma być targ i towarzyszący mu pokaz starych samochodów. Cóż, może godzina jedenasta to już nie rano... Nie było samochodów, a targ... Dokładnie dwa stragany z warzywami, jeden z ubraniami, jeden z serami, miodami i kiełbasami produkcji rzemieślniczej i jedna przyczepa-bufet. Powiem szczerze, trochę się zawiodłem. Ale przynajmniej spacer był przyjemny.

Zrobiłem kilka zdjęć, nie wszystkie z targu (bo by były trzy), więc wrzucam.
Ach, jeszcze jedno. Tytuł wpisu. Słowo marché powinniście już znać. A magiczne hebdomadaire [ebdomader]? Cotygodniowy. Ładne słowo, prawda?

Sery, bufet, parasole i pejzaż.

Ubrania, warzywa. I koniec straganów. Serio.

Sery. Kupiłem jeden kozi. Całkiem smaczny.

Na tym zdjęciu jestem ja. No, konkretniej mój kapelusz.

Kupiłem miód z tymianku. Lipowego nie mieli, same dziwne.

Żarcie dla królików.

Smutne.

Artichaut. Karczochy. Jedliście kiedyś?

Klementynki, ale jakoś im nie ufam, bo jeszcze trochę wcześnie.

Dawna oberża, obecnie szkoła muzyczna.

Nie, to nie zamek, tylko dom. Ale ładny.

Początek października, kwitną kwiatki.

Wspominałem, że padało. W sąsiednim departamencie ulewa była dramatyczna w skutkach. Zginęło kilkanaście osób, kilkadziesiąt tysięcy bez prądu. Dzisiaj Alpy Nadmorskie odwiedzili w związku z tym prezydent Francji François Hollande i Bernard Cazaneuve, minister spraw wewnętrznych. W nocy ludzie koczowali na lotnisku i sali koncertowej w Nicei. Rzeki wystąpiły z brzegów i porywały ze sobą samochody, niektóre spłynęły do morza. Całe szczęście w Montauroux tylko trochę popadało i grzmiało.


Cóż, stało się też to, czego się obawiałem. W czwartek wyjeżdżam na północ, do Laval. To już nie jest Prowansja, tylko Kraina Loary, prawie Normandia. Nie chcę jednak po miesiącu pisania o Prowansji robić dwumiesięcznej przerwy na inny region, więc postaram się nadal pisać o Prowansji, na zmianę z innymi notkami. Poruszę z pewnością kilka kwestii ogólnofrancuskich, a wpisy z Normandii będą raczej opisami moich wycieczek, niż poszczególnych wydarzeń czy miasteczek, jak te z Prowansji. Mam nadzieję, że nadal będziecie mnie czytać.

                                                                
Wszystkie fotografie własne